20 lipca 2021
Beee….beeee….. rozlega się zewsząd beczenie owiec
Alicja siedzi na dachu hotelu w Marrakeszu i zatyka uszy. Każdy, kto ma syna a syna ma każdy, ciągnie za rogi do domu barana , jutro odbędzie się Święto Barana – nie dla barana oczywiście ale dla ludzi – tak się utarło od wieków. Amen.
No co tak patrzysz na mnie ? – Alicja mówi do Anioła z Prawego Ramienia którego oczy zrobiły się wielki jak spodki od filiżanki – mamy wycieczki na księżyc i 5 G a strach przed nieznanym jest tak wielki, że składamy woty ofiarne w imię czego ? Pewnego obyczaju, który został tak zinterpretowany a nie inaczej ? To nawet nie jest przykazanie Boże…
Anioł z Prawego ramienia zbladł a ten z Lewego zapisał cenną notkę w księdze i zatarł ręce ze szczęścia.
Pisz pisz, podjudza go jeszcze Alicja. Dopisz jeszcze, że w tym roku podczas tego zbiorowego ogłupienia zwanego religijnym świętem poszło pod nóż w ciągu jednego dnia 5 milinów owiec i 500 tys kóz bo człowiek to najbardziej okrutne zwierze – zabija nie z głodu, tylko dla przyjemności.
Imlil. Wieś w Górach Atlasu Wysokiego.
Samo południe. 42 C .Pełnia lata. Pusto i cicho bo raz, że każdy oporządza zabitego barana i zaczyna grillować głowy, a dwa że upał powoduje, iż nawet ptaki i muchy pochowały się gdzieś po kątach.
Atlasowi kłaniam się często. Nigdy jednak nie było mi dane dotknąć czubka jego nosa. Stanąć mu na czole i spojrzeć z wysoka na okolice. Pokłonić się przecinającym go doliną i niższym wzniesieniom czy też wyłaniającym się z piaskowej mgły wulkanicznym Saghro czy starych jak świat Siroua
To, że tu jestem dzisiaj sprawiły barany . Ludzie zajęli sie ich zarzynaniem i grillowaniem toteż ścieżka z Imlil do schroniska jest pusta. Nie ma żywego ducha. Nie ma straganów, mułów , turystów czy kobiet udających się prosić o „barakę” do Sidi Chamharouche , którego grób znajduje się po drodze . Uciekłam do wnętrza gór prosząc je o schronienie. Tylko przyroda i ja. Kruki tańczące z powietrzem nad głową i pasące się kozy. Motyle i słonce baraszkujące z chmurami. Czas odmierzany przez moje kroki…do góry, cały czas do góry …. kamienna, kozią ścieżką.
Sidi Chamharouche czyli Król Dżinów a i opiekun nowo narodzonych dzieci …
Złożę w ofierze spory datek, aby dostać coś innego co picia, niż woda ze strumienia – mamroczę Alicja sama do siebie snując się pomiędzy zamkniętymi kramami w osadzie przy grobowcu świętego. Pusto.
Nagle podeszła . Miała tlenione rozczochrane blond włosy, które próbowała zabarwić henną. Efekt był taki, iż spod krzywo zawiązanej czerwonej chusty wystawały jej postrzępione, żółte kosmyki włosów.
Pić ? Herbatę ? – zwalała i pobiegła do jednego z zamkniętych sklepów – No problem . Jestem z Sefrou a Ty ? Co tu robisz? Na Toubkal ? Po co ! Zostań ze mną kochaniutka. Tu jest dobrze. My tu wszyscy razem jesteśmy już od dawna. Pokazała ręka na puste, zamknięte domy .
Alicja szybko piła zimny tonik – zdobyty spad lady – i odganiała jak muchę tą kobietę o żółtych włosach i szalonych oczach . Z ciekawością podglądała brodatego młodzieńca . Łapczywie zaciągał sie długo robionym skrętem. Do jej nosa dotarł słodki zapach haszu.
Pora iść dalej – powiedziała sama do siebie – tylko gdzie ? Gdzie jest ta ścieżka?
I jak na zwołanie wyrósł przed nią rycerz w czerwonej długiej płachcie . Jego rozbiegany wzrok na chwilę zatrzymał się na jej twarzy a potem na ziemi.
Idziesz do świętego ?
Nie na Toubkal !
Na Toubkal, to tam pokazał ręką niewidoczną drogę i zbiegł szybko w dół . Tylko jego czerwony kolor jak sztandar jak plamka rozlanej krwi tych złożonych w ofierze zwierząt dla świętego ( który tak już na marginesie pisząc lubi kolor zielony ) był widoczny w oddali.
Wioska szaleńców – pomyślała Alicja i zaczęła powoli piąć się w górę…
W rytmie serca
5.30 ciemna noc. Herbata mocna i pachnąca ziołami odgania resztki snu. Powoli za plecami wyłania się zarys czarnej wysokiej i mało przyjaznej góry. Nie, to nie szczyt Toubkal. Jego nie widać. Znikąd .
6.15 – to jest Hassan -schroniskowy kucharz pokazał ręką w stronę ciemnej plamy – pójdzie z Tobą na szczyt bo ja nie mogę.
Z ciemności wyłonił się szczupły mężczyzna z turbanem na głowie i workiem na plecach zawiązanym na kiju.
Mrok rozświetlały tylko jego oczy wystające z pomarszczonej czasem skóry twarzy. Żywe oczy. Radosne oczy, mimo wczesnej pory.
Labes ? – zagadał
Labes , beher – odparłam i wiedziałam już, że wejście z Hassanem na Toubkal bedzie wyjątkowe.
(…)
10 kroków i postój – powoli – blokuje mnie noga Hassana idącego przede mną – powoli – słuchaj swego serca – stoi i patrzy mi w twarz, aż złapię oddech a serce zacznie się uspokajać
Jest to prawie 3 godzinna wspinaczka na szczyt w rytm bicia serca. Kiedy głowa wyrywa się do przodu a myśli uparcie drążą w mózgu jak kilof w ścianie słowo: idź no idź szybciej … serce nie pozwala a nogi już tylko podnoszą się do góry bo nic innego im nie pozostało.
Nos Atlasa wyłonił się znienacka . Stojąc na czubku na wysokości 4126 m , miałam całe Maroko pod sobą na ile tylko wzrok mój sięgał. Zapylone góry Saghro zasłaniały mi Saharę.
Jedz – podsunął mi daktyle zmielone z przyprawami, masłem klarowanym i mąką – to da ci siłę. Jego sucha i popękana od słońca ręka poddawała mi co chwilę smakołyk
Oparta plecami o nos Atlasu patrzyłam na świat w dole, a Hassan wyciągnął z worka patyki i rozpalił ogień pod herbatę.
Herbata na szczycie Toubkal – uśmiecham się do siebie a wiatr bawi się moimi włosami.
Zobacz to moje dzieci i żona – wyciągnął pomięte zdjęcie. Jestem pasterzem. Moje kozy czekają na mnie pod schroniskiem. Góry to mój dom. Znam je wszystkie, każdy kamień…
Wiem – uśmiechnęłam się patrząc na jak zatacza ręką wielkie ale niewidzialne koło
Idziemy – powiedział i dał mi swój pasterski kij – przyda Ci się. Gotowa. ?
A potem zaczęliśmy schodzić w dół po ostrych lub ruchomych i obsuwających się kamieniach, głazach mniejszych lub wielkich . Nie był to zwykły marsz. Był to taniec. Hassan prowadził, czasami podbiegał podwał rękę mocną jak skała , prowadził tak, iż moje nogi unosiły się same, muskając zaledwie czubki skał, skacząc przez głazy. Moje oczy śledziły jego stopy biegnące po kamieniach i biegłam za nim unosząc co jakis czas ręce jak ptak w locie.
Nasz taniec – nasza kamienna medytacja – trwała półtorej godzinny – nieprzerwanie. Aż do wrót schroniska.
Wracając patrzyłam jak nos Atlasu powoli przykrywa się chmurami – jak białą puchatą kołdrą – jak zwykle chowa się , kaprysi, burzy..
Mnie przyjął jak Królową. Dziękuję.