Za chwilę, pod „dowództwem” „Martinitours”, wyrusza badawcza ekspedycja, w najstarsze góry Maroka czyli Anty Atlas. Nasz rumak już czeka pięknie oporządzony. Co będziemy badać ?
Adaptację wiewiórek berberyjskich do granitowego podłoża skał oraz ważyć
szum wiatru, aby jego nacisk nie zniszczył prastarych drzew arganowych, bo już wówczas nie opowiadałyby nam, tych swoich szumiących historii. Będziemy też penetrować – jak nam sołtys pozwoli – ufortyfikowane spichlerze na szczytach skał, aby oddzielić ziarno od plew.
Wyprawa przebiega, w dużej mierze, przez niebezpieczne terytorium dzikich plemion Chleuch, trudniących się rozbojem. Jesteśmy wprawdzie ubezpieczeni, ale trzymajcie za nas kciuki i niech Bóg nas ma w opiece. Jak będzie łączność, to na bieżąco będę dzielić się wynikami ekspedycji. Kiedy zapadł zmierz.. ( no właśnie co się podziało na trasie opiszę chwile później gdyż pora na małe co nieco) póki co muezin nawołuje na modlitwę...
******
Dzień pierwszy wyprawy.
Ciemno wszędzie, co to będzie? Co to będzie?
Jesteśmy w miejscowości „Nigdzie”, nie ma tego miejsca na mapie, ale my w tu jesteśmy. Pokonaliśmy pierwszy odcinek przemieszczając się przez terytorium rozbójników Chleuch, bez większych obrażeń, owszem trochę krwi się polało, ale z palca…
dalszy do relacji z wczoraj….
pochowali się w swoich chatach, zaczęły wychodzić na żer
czworonożni mieszkańcy gór.
tuptał ile się w nóżkach na drugą stronę jezdni.
nam przebiegła gazela, a raczej przeparadowała, jakby zdumiona,
…popatrzyła i stwierdziła pewno, że jednak nic ciekawego, bo
poszła sobie, na lepszy punkt widokowy:) ( jak widać na zdjęciu)
dzieciaki spojrzała na nas zza kłów, gotowa do ataku…
Potem
zając, pokicał …
Aż w końcu zapadły zupełne ciemności i
już nic nie widzieliśmy, nawet drogi.
badawcza „Martinitours” przebiega spokojnie.
bo wieść o nas poszła już w góry i póki co, drzwi ich domów
otwarły się dla nas gościnnie.
Kobiety
i prądu „pożyczyły” gdy nasze aparaty wysiadły i
migdałami częstowały i na drogę worek dały!
Obserwacje
wiewiórek zostały jednak zakłócone przez barany….może jutro
nam się poszczęści.
trochę za zimny jak na lato w Afryce, bose stopy które wyszły ze śpiwora, wręcz zsiniały z zimna. Wokół, na ile wzrok
sięga: góry i góry i „lasy” arganowe.
Podniosłam jeden
palec, ten wskazujący, reszta jeszcze spała. Reszta palców mam na
myśli, nie uczestników wyprawy. Wiało dobrze. Zapowiada się, iż
to dzisiaj może być ten dzień, kiedy zaczniemy realizować badania
nad wagą wiatru w stosunku do wytrzymałości drzew arganowych.
dłuższej chwili w naszym czołgu
– mówię do kierowcy Hakima – zjedzmy z głównej drogi , będzie
dłuższa ale czuje, iż tam wiatr nas gna…
się znienacka. Hop siup i już mamy go podziwiać, bo rozłożył
się przed naszymi oczami w całej swej krasie, krasnej i rumianej,
jak to większość budowli w Maroku, co powstały z gliny,
czerwonej, jak ta krew co płynie w żyłach obecnie panującej
dynastii.
Mam na myśli stary targ „souk” dla karawan
zmierzających z Sahary do portu, ostoja i nadzieja na lepsze jutro
dla tych, którzy nie padli łupem rozbójników.
wspomnienia zostały zagłębiam się w wymarłe i porośnięte trawą
uliczki targu mamrocząc pod nosem, bo z jednej strony wioska z
targiem wygląda, jakby chwile temu, w popłochu wszyscy uciekli, ale
jak zaczniesz się zagłębiać i przyglądać tym wspaniałym
niegdyś budowlom, to dojrzysz upływ czasu…
Trag pułapka dla
obecnie przybywających, bo niby jest ale go nie ma…
Nagle ją
zobaczyłam, wyłoniła się zza zakrętu ( ciąg dalszy jutro)
Nagle ją zobaczyłam, wyłoniła się zza zakrętu. Była tak stara,
że gdy podeszłam bliżej aby dotknąć jej „skóry” mogłam
włożyć pół palca w spękane szpary .. Koronę miała uniesioną
wysoko, choć widać było, iż ramiona opadają coraz bardziej,
jakby chciała się podtrzymać ziemi..Aby na nią spojrzeć,
musiałam podnieść głowę, hen do góry.
–
Salam alikum – przywitałam się
–
Salam – zaszeleściła po dłuższej chwili – Dawno
nikt do mnie nie zaglądał – zaszeleściła znowu- Karawany
odeszły, nie wiem gdzie…ucichł gwar, zniknął barwny świat
targowisk i okrzyków sprzedawców zachwalających towar. Zapach
kadzideł i grillowanej koźliny. Wiatr, nie przynosi już do mnie
zapachu perfum kobiet tańczących po nocy przy dźwiękach muzyki z
Sahary.
Schowała gałązki za siebie i jakby się zmniejszyła
przy tych wspomnieniach. Objęłam ją mocno, na ile się dało,
pogładziłam po szorstkiej jak papier ścierny skórze, poczułam
jej spalony przez słońce zapach.
Nagle się ożywiła,
zaszeleściła znowu…
– Przy mnie zasiadali najstarsi
przywódcy rodu, ich naradom nie było końca. Czasami, zamierałam w
bezruchu, słuchając różnych teorii spiskowych, ile z nich doszło
do skutku, nie wiem, nigdy stąd nie wyjechałam… Każdy tylko
korzystał z mojej gościnności i odchodził.
Choć soki
moje piło wielu.. Ileż z nich wyleczyłam z chorób rozmaitych.
Ileż zwierząt wykarmiłam, iluż dałam schronienie… Zatrzęsła
się całą. Czasami przychodzą do mnie strzygi Hesperydy, ale i one
przestały otaczać mnie opieką, choć rodzę jeszcze owoce i dalej
niejeden mógłby skorzystać z moich darów. Ale strzygi stare,
przygłuche, ciągle wędrują, doglądają tylko te młódki, co to
kozy po nich skaczą. Oby im korona z głowy nie spadła..
Tak
naprawdę tylko wiatr mi został, to on mi o Was powiedział, to on
mi Was przyniósł. (…)
– Hm!! Wiatr – wyrwało mi się – i
zaczęłam się przez chwile zastanawiać, czy aby nie podpytać ją
bardziej o te układy z wiatrem, ale wtem jej głośny szelest wyrwał
mnie z zadumy.
Zostań ze mną…zostań…kusiła … (…)
-Co
tu robisz! Wszędzie Cię szukam, spisz czy co ?
Hakim
potrząsał mnie za rękaw. Wiesz że zraz zrobi się ciemno… a my
pośrodku znowu pośrodku niczego…
-Rozmawiałam z drzewem
– wymsknęło mi się
-Co ty mówisz? – zapytał
Nie nic…co
tak cicho, nic nie słychać…gdzie wiatr… – mamrotałam
dalej.
Chodź, dość już czasu tu starliśmy – pociągnął mnie
mocno za rękę – coś ci pokaże…
ucichł, powietrze zastygło w bezruchu, po prawej minęliśmy szkołę
udekorowaną różnymi postaciami z bajki.
Mój skierował się w
stronę białej kopuły meczetu.
Zobacz otwarte – i nie czekając
na odpowiedz, weszłam do tej opuszczonej przez ludzi świątyni.
potem pojechaliśmy szukać TEGO wiatru w polu
Po drodze mijając
święte źródło z żółwiami.
Prowadziły nas drogowskazy
upstrzone przez kulę rozbójników w związku z tym, wyprawa
badawcza – zeszła poza wyznaczone ramy programu.
Maroko. Tafraoute. Anty Atlas.
Centrum miasteczka, kawiarnia z
widokiem na postój taksówek i ulicę handlową, z tyłu kawiarni
„centrum handlowe”.
Po 2 godzinach jazdy o świcie i o tak
zwanym suchym pysku, w końcu herbata! ( W cieniu).
Oprócz
nas jeszcze parę gości kawiarnianych.
Jeden w białym turbanie,
drugi w żółtym.
Obydwoje w srebrnych obrączkach na palcu.
Z
zza pazuchy wyciągnęli ciasto
i rozlali herbatę,
piją
i jedzą w milczeniu.
Na nogach tradycyjne trepy w kolorze
biszkoptowym, widać że wiele kilometrów przemierzyły
Cisza.
Obok,
przy stoliku siadł kowboj.
Szerokie rondo kapelusza przykrywa
jego zarośniętą twarz ,
widać tylko kłęby siwej już
brody.
Otwiera buzię i zamyka prowadząc dialog ze sobą.
Po
długiej chwili wstaje i z godnością ale i i pewno nonszalancją
wychodzi, z pustą już szklanką po herbacie w ręce.
To nic że
buty ma powiązane sznurkiem, a marynarka pamięta pewno jego
historie z młodości..
to dzień, kiedy muezin z meczetu, nawołuje na modlitwę ile sił w
płucach. To dzień rodzinny i to dzień spożywania „kuskus” /
kaszy z różnymi dodatkami, warzywa plus mięso, podroby, lub co tam
kto w domu ma, lub po prostu kasza z maślanką/.
– Dzisiaj jemy
na mieście – decyduję – idź, poszukaj gdzie dają kuskus a ja
zrobię w końcu ten raport o wiewiórkach.
Po dłuższej chwili
kiedy ze złością kreśliłam w notesie, iż wiewiórki są
zaadaptowane do podłoża ale nie można stwierdzić na w jakim
stopniu, gdyż za szybko machają ogonkami, usłyszałam Hakima:
–
Tu nie ma co jeść
– Jak to nie ma, to Tafraoute a nie bezdroża
gór, musi być
– Nie ma! Wykrzyknął – szukałem wszędzie –
tam na rogu jest, kasza z wody z rozgotowaną breją zwaną kuskus i
stara wysuszona wołowina…To już lepszych chleb z sardynkami z
puszki.
– Tak…
– A jak tam raport z badań – zapytał
– dokończymy na trasie?
– Pryh! – fuknęłam – to może
nałapmy tych wiewiórek i je zjedzmy, jak to niektórzy ponoć tutaj
robią. Kuskus z wiewiórkami!
dalej od Tafraoute na wschód, tym bardziej krajobraz robi się
ujednolicony kolorystycznie. Wioski rodowe, budowane w stylu orlich
gniazd, „dyndały” na wzgórzach. Czasami ta monochromia barw
upstrzona była siwym betonem. Domy z pustaków próbowały się
„przytulić” do tych starych z gliny. Ale najwyraźniej związki
te są bardzo niedopasowane, bo beton ciągle odstawał.
No cóż
lokalna awangarda!
Napisy na szyldach informacyjnych przy
drodze, przypominały nam, iż dalej przemierzamy dziki świat
rozbójników z plemion Chleuch!
Jednym urozmaiceniem na
trasie były kozy i te „świstające” tu i ówdzie szaro –
brązowo – białe ogonki wiewiórek . Zaczęłam je gonić
wzrokiem, aby osiągnąć swój cel i zakreślić stopień
adaptacji.
Nie, nie zjadłam ich, ale za to określiłam
aparatem fotograficznym, stopień dopasowania do podłoża pewnej
psotnicy!
(…)
Pomimo wielu godzin spędzonych wśród
wiewiórek, moje serce rozedrgane było. Wołał mnie znowu wiatr,
ciągnął i pchał na pustynie…I nawet jego słodki świst w
konarach drzew migdałowych / bo takie nam ostatnio zaczęły
towarzyszyć/ nie uspokajała mnie ….
Wiatr pchał nas prosto w objęcia Sahary.
Zatrzymaliśmy się na
jej skrawku, w małej wiosce na szlaku karawan, która przez jakiś
czas była moim „domem”. Dalej jest, to poprzez Psa Który Spadł
Z Nieba, wraz z deszczem ( opowiem, na pewno opowiem, ale teraz
ognisko przygasa więc innym razem).
Mój dom tutaj to hotel
– „Riad Naana” ( Ogrody Mięty) dawno o nim nie pisałam. Teraz
też nie pora, choć schronienia znowu użyczył i mogłam, jak za
starych dobrych czasów obejrzeć niebo w tafli wody.. i pomachać z
okna Marabutowi, świętemu, którego – o wybacz mi!- imienia jak
zwykle nie pamiętam.
I jak zazwyczaj, kiedy otwieram drzwi
mojej twierdzy, wyje i miota się wiatr, przynosząc kłęby piachu z
pobliskiej „plaży miejskiej”.
Kiedy zrobiło się późne
popołudnie, wyruszamy na piknik! Przez suche koryto rzeki pod
akację!
Jeszcze suche, bo deszcz przywieźliśmy ze sobą! Raduję
się serce, raduje się spękana ziemia. Deszcz pokropił i …
zniknął po chwili.
(…)
Najpierw góry Jebel Bani pokryły
się biała mgłą, unoszonego przez wiatr piasku. Z daleka, spod
naszej akacji, wyglądały jakby miały założoną czapkę z owczej
wełny ..
Lahcen, jak już naznosił połamanych patyków na
podpałkę, zaparzył herbatę, to zabrał się za tłuczenie głowy,
mam na myśli: głowę cukru, bo swoja obwiązał czarnym
turbanem.
Jak już utłukł ile trzeba tego cukru, zasiadł
wygodnie i spokojnie rozlewał herbatę do szklanek.
Jak gdyby
nigdy nic…jakby to co się działo na horyzoncie, było
fatamorganą.
dokładnie wtedy, kiedy zaczęłam kroić karmelowy batonik, i część
schowałam ukradkiem w ustach, Hakim krzyknął: zobaczcie idzie
prosto na nas!!
I faktycznie, tak było…szła..
Skłębiona i
żółta chmura piasku, wirowała , kręciła trąby w tempie
stawiającym nas wszystkich na nogi jak z bicza strzelił!
Szklanki!
Buty! Poduchy!
Cały nasz piknikowy dobytek dosłownie biegł w
naszych rękach do samochodu, do „schronu” . Wiatr z piaskiem
„lizał” szorstkim językiem szyby, a my patrząc jak otula nas
swym turbanem dopiliśmy nasza herbatę….w samochodzie.
I
pojawiły się kolory – po burzy zawsze wychodzą czy to kwiaty na
pustyni czy kobiet na drogę…
może za długo. O upływie czasu świadczy chociażby ilość pyłu
na naszych ciałach, ubraniach. Pięty, powoli zaczęły się
upodabniać do spękanej i suchej ziemi po której chodziły. Ręce,
zrobiły się szorstkie jak te ziarnka piasku, które wkradały się
wszędzie
tu przywiał, no cóż… nie oszczędzał się, figlował i psocił
w najlepsze. Najwyraźniej wielkie przestrzenie to dla niego raj do
baraszkowania bo czuł się tutaj jak przysłowiowa ryba w …
wodzie. Dmuchał ile sił w płucach.
„oddech” był jak rozżarzone węgle ale wieczorem nastrajał się
romantycznie, może pod wpływem mrugających gwiazd, chłodził
nasze twarze i bawił się kosmykami włosów i dosłownie kołysał
do snu dmuchając na nas przyjemnych chłodem.
sobie nie robiły z wagi jego podmuchów, więc nie było co mierzyć.
Akacje nastroszone, jeżyły swoje kolce, zaś łodygi palm stały
jak słupy, wystawiając czuprynę do czesania, a wiatr pięknie nimi
szeleścił.
suchego krajobrazu są kobiety w swoich kolorowych ubraniach. Z
daleka wyglądają ja kwiaty, kiedy przechadzają się po skalistej
popękanej ziemi. Przynoszą życie.
pochłonął nas do reszty, ile go upłynęło? Trudno powiedzieć,
gdyż zegar tutaj bije inaczej. Wolnej. Swobodniej. Wyznaczały go
krople spadającej herbaty do maleńkich szklanek. (…)
( twierdza) „ Riad Naana” czasu w ogóle nie mogłam namierzyć,
tafla wody w basenie przestała się marszczyć. Zamknięte pokoje
przestały wręcz oddychać. Nawet muchy nie czepiały się
niebieskich siatek w oknach. ( Tu kolor niebieski nie ma znaczenia,
jak jest sezon na muchy to i tak przylatują ;). Zioła w donicach
zastygły w pionie, w oczekiwaniu na wieczorne krople wody, a
palmy…no cóż, za młode jeszcze aby szumieć.
Który Spadł z Nieba” wszystko tu zamarło. Miejsce to jest
nieruchomym obrazem, albo bardziej sceną w teatrze, gdyż co jakiś
czas przychodzą aktorzy, zmieniają się dekoracje, ale cła reszta
jest sztywną konstrukcją która tylko trzyma się suchego i
skalistego podłoża.
do nomadów. Tuż obok ich tymczasowych stanowisk mieszkalnych
powstał nasz LUX CAMP, biwak na pustyni. Tutaj słońce szybko nas
wybudza ze snu. Odgłosy poranka to śpiewne rozmowy kobiet
ciągnących wodę ze studni, porykiwanie zniecierpliwionych
osiołków, śmiechy biegających dzieci . Niby nie ma nic a tyle się
dzieje. I pewno byśmy tak zlegli na dłużej, gdyby nie WIATR.
w gałęziach palm, przypomniał nam że czas wracać do pracy i
kontynuować badania, tym bardziej, iż przed nami niedostępne
spichlerze, grobowe świętych i świat Ludzi Wolnych – Imazighen